Etykiety

piątek, 19 sierpnia 2011

Olej arganowy i eko wynurzenia

Jest mi źle, jestem chora, ja i moje koty. Chłopcy właściwie już zdrowi, ale Felkowe uszka są w kiepskim stanie, mimo iż są codziennie czyszczone, zakraplane, dostaje immunostymulator (znienawidzi mnie przez te zabiegi). Sama załapałam jakieś paskudne przeziębienie, czuję się parszywie, w domu syf, sprzątać nie ma komu! Nie cieszy mnie nawet fakt, że przyszły moje oleje i hydrolaty zamówione online. Nie mam siły nic z nic robić, nie mam siły nawet nic pisać, zrzucić fotek zrecenzowanych ostatnio podkładów i kosmetyków, nic mi się nie chce, spać, zakopać się w pościeli i już.
O oleju arganowym napisano już wszystko, a nawet więcej. Furorę zaczął robić parę lat temu jako uniwersalny środek anti-aging. Cóż, szał na bycie eko i organic trwa i rośnie w siłę. Najdroższe i najbardziej ekskluzywne firmy wypuściły linie organiczne, nagle wszyscy zaczęli zwracać uwagę na to, żeby żele i szampony były bez sulfatów, kremy bez alkoholu, a ogólnie wszystko bez parabenów, kolorantów i innych konserwantów. Co często jest zresztą nie do końca możliwe tak naprawdę - nie da się tak do końca wyrzucić wszystkich konserwantów z kosmetyków, bo byłyby to dawki maleńkie na 2 tygodnie góra i musiałyby być trzymane w lodówce. Nawet Ecocert dopuszcza pewne konserwanty, a doniesienia o szkodliwości parabenów są mocno przesadzone (jeśli ktoś nie jest wyjątkowym pechowcem i nie jest uczulony na parabeny, to szkody wielkiej mu nie zrobią). Z drugiej strony, w wielu kosmetykach ekologicznych jest alkohol (choćby tak popularna u nas Alterra, linie do twarzy), sama stanęłam przed ścianą jak zaczęłam próbować coś robić sama - pewne substancje rozpuszczą się tylko w alko, alko zwiększa też przenikalność substancji aktywnych (najlepiej jeszcze razem z glikolem propylenowym, który też czasem podrażnia), trochę stabilizuje. Coś za coś niestety. Jestem cienki bolek jeśli chodzi o samoróbki kosmetyczne - nigdy nie zrobiłam żadnego kremu (po prawdzie, to i nie odczuwam takiej potrzeby), robię jedyne proste toniki na hydrolatach, sera na olejach i olejki myjące, wszystko proste i często w małych, dwutygodniowych porcjach, bez konserwantów (choć akurat oleje wytrzymują o wiele dłużej, nie trzeba ich konserwować). Ale do rzeczy! Mimo, iż jestem sceptyczna w wielu kwestiach wszechobecnego szału na eko, zawsze byłam zwolenniczką minimalizmu kosmetycznego, czyli kosmetyków o prostych, krótkich składach, bez alkoholu, koloru, zapachu, uczyłam się pilnie analizowania składów coby zidentyfikować zapychacze i fajnie, że są sklepy, gdzie można kupić półprodukty i ukręcić sobie własnoręcznie krem czy serum. Drażni mnie tylko żerowanie wielkich koncernów i pomniejszych firm na trendzie eko i nazywanie swoich kosmetyków "ekologicznymi" tudzież "organicznymi", co nie zawsze ma pokrycie w rzeczywistości - nie trzeba się super znać, czasem wystarczy zerknąć na skład: kilometrowy! Ale sprzedaż rośnie i oto chodzi. Sama dekadę temu używałam olejków do twarzy Decleora, Darphin i Clarinsa :) no ale czuję się poniekąd usprawiedliwiona bo nie istniały jeszcze sklepy typu Mazidła, Biochemia Urody czy Naturalis. Teraz życie jest o wiele wiele prostsze, w ciepełku własnego domowego komputerka składamy zamówienie i gotowe! Nie kupiłabym teraz gotowego kosmetyku-olejku, nie mając pewności czy oleje z nich są tłoczone na zimno, nierafinowane, jaki jest ich procentowy skład. W dodatku ciągle wiele firm daje do swoich produktów tani wypełniacz typu olej mineralny. Idiotyzmem czystym jest kupować coś takiego, skoro za kilka/kilkanaście złotych można mieć pierwszorzędny olej, i to jeszcze z certyfikatem.
Naprawdę nie będę się powtarzać i pisać dużo o właściwościach arganowego, bo info w sieci na jego temat od metra. Dużo witaminy E, silny przeciwutleniacz, działa przeciwstarzeniowo, ujędrniająco, polecany głównie do cery starzejącej się - nawilża, uelastycznia, wygładza, ale nie tylko, śmiało mogą go używać osoby z cerą problemową, ma działanie działanie antybakteryjne, regulujące, goi zmiany zapalne. Nie licząc wcześniejszych gotowych kosmetyków i olejku Hauschki, to był mój pierwszy zamówiony olej :) Właśnie zaczynała się moda na argan, przeczytałam parę artykułów w sieci i byłam pod wielkim wrażeniem, oto coś dla mnie. I powiem szczerze, że bardzo lubię ten olej, zużyłam spore ilości i choć aktualnie nie zamawiałam znów - jest tak dużo różnych olejów, ciągle tyyyyle do przetestowania! - to  pewnością będę do niego wracać, to naprawdę fajny olej. Można go nakładać solo na skórę (ja często tak właśnie robię), można mieszać na dłoni z kwasem hialuronowym albo z dowolnym kremem i aplikować na od razu na skórę. Jak dla mnie, olej arganowy nie jest bardzo tłusty i nieźle się wchłania. swojego używałam głównie na noc, ale zdarzało się na dzień. Ma całkiem sporo kwasu oleinowego, co może budzić pewne obawy, przyznaję - sama się biłam z myślami na początku, a nuż zapcha pory? Mnie nie zapchał, ale ogólnie oleje mnie nie zapychają chyba (choć nie nakładam na skórę tych bardzo gęstych i komedogennych typu kokosowy, shea, etc). To znaczy czyste, nierafinowane i płynne oleje raczej mnie nie zapychają (raczej, bo nie przetestowałam jeszcze wszystkich, poza tym złuszczam się kwasami czy retinoidami). Ale każda skóra reaguje inaczej, więc gwarancji nie ma. Olej arganowy jest bezpieczny ze względu na swój odcień i barwę -  ma jasnozłoty kolor i pachnie oleisto, orzechowo. Zrobiłabym fotkę swojemu, ale Gucio utrącił mi mój olejek i dozownik się zepsuł na amen, więc zrobiłam mieszankę różności do mycia. Ogólnie uważam, że jest dość przyjemny w użytkowaniu. Jakie efekty? Te długofalowo przeciwzmarszczkowe pewnie da się ocenić za 10 lat, to co est zauważalne gołym okiem, to dobre nawilżenie (niby większość olejków to robi, ale znam takie, które potrafią wysuszyć) i bardzo nadaje bardzo ładny koloryt skórze: jest po prostu taka zdrowa i promienna (co zauważyła ostatnio nawet moja babcia). To przeciwzapalne działanie jak dla mnie dość dyskusyjne, nie wiem, trudno powiedzieć, chyba nie zauważyłam, ale nie miałam większych problemów z cerą podczas używania - może właśnie dlatego?

piątek, 12 sierpnia 2011

Bez mycia nie ma życia! / Lubex, Łagodna emulsja do mycia

Cóż, jestem z frakcji, która jednak lubi zmywać twarz wodą. Zdarza mi się wody unikać, najczęściej wtedy, gdy naprawdę mocno podrażni mi się skóra, miewałam też okresy, kiedy stwierdzałam, że dla dobra skóry od teraz tylko mleczka, micele, itd. Niemniej jednak, lubię myć twarz wodą, inaczej mam wrażenie, że skóra nie do końca została oczyszczona i od razu mam wizję zatkanych porów i tym podobnych horrorów. Lubię demakijaż wieloetapowy: często mam na twarzy gęsty filtr, podkład i najpierw usuwam to jakimś mleczkiem bądź olejkiem do demakijażu, potem jeszcze zmywam skórę jakimś łagodnym detergentem. Zawsze lubiłam olejki do demakijażu i odkrywszy, jak łatwo, szybko i przyjemnie można sobie samodzielnie zrobić olejek myjący, właściwie to jest mój ulubiony produkt to demakijażu+mycia twarzy, choć bardzo długo miałam słabość do kostek Lipikar La Roche Posay i tańszej opcji, czyli Iwostin Sensitia i od czasu do czasu do nich wracam. Jednak przez ostatnie 2 miesiące w domu zapanowała dżuma, która zmusiła mnie do pewnych zmian pielęgnacyjnych. Mój maleńki tymczasowy kocurek, Gucio, okazał się nosicielem grzyba. Sprawa strasznie ciężka do wykrycia, bo zorientowałam się dopiero kiedy na swojej szyi i dekolcie mojej siostry zobaczyłam piękny pierścień grzybiczny. Żaden z moich kotów nie wyłysiał, Gucio miał tylko małą zmianę na pyszczku, moje koty niewielkie zmiany na uszkach i w zasadzie wszyscy doszli do siebie szybko, oprócz Felucha, którego zaatakowało najmocniej. Mnie wysypało najgorzej, na całym ciele kilkanaście wstrętnych swędzących i łuszczących się plam. Kuracja tabletkami, smarowanie maściami to właściwie pikuś, gorzej z dezynfekcją domu, spory właściwie mogą przetrwać i wiele miesięcy... Horror, którego nie życzę największemu wrogowi. Skutkiem wszystkich działań leczniczych skóra mi się mocno uwrażliwiła (i znacznie wysuszyła) bo do mycia nabyłam całkiem sporą ilość środków dezynfekujących i przeciwgrzybicznych, głównie mydeł (nieśmiertelny Biały Jeleń okazał się całkiem przydatny). Po 2 tygodniach myślałam, że skóra mi pęknie przy najmniejszym ruchu i poprosiłam w aptece o coś bardzo łagodnie myjącego, o lekkim działaniu przeciwgrzybicznym. I dostałam to:

Lubex, Łagodna i dezynfekująca emulsja do mycia przy chorobach skóry i grzybicach



Faktycznie jest bardzo łagodny, ma pH 5,5, bezzapachowy, bezalkaliczny, ma postać przeźroczystego żelu. Producent poleca przy trądziku zywkłym i różowatym, stanach zapalnych skóry, grzybicach. Pierwsza moja myśl była taka: o matko, 150ml za 41zł! No i prawda, stosowany do mycia ciała zużywa się niestety w mgnieniu oka. Za to pod każdym innym względem jest naprawdę doskonały - bardzo delikatny, dokładnie oczyszcza skórę nie ściągając jej przy tym. Stosowany na podrażnioną skórę nie wzmagał pieczenia ani świądu. Myślę, że nadawałby się nawet dla skóry z silnym odczynem zapalnym, albo zaraz po zabiegu. Mała poręczna buteleczka, można wziąć ze sobą na wyjazd, spokojnie posłuży jako żel do higieny intymnej. Ma pochodną kwasu undecylenowego, więc to co zawsze pakuje się do preparatów przeciwgrzybicznych/przeciwzapalnych. Naprawdę polecam, bardzo mi się spodobał - z chęcią kupiłabym go znów, tylko na razie nie widzę potrzeby, olejki świetnie mi służą :) Ale jeśli po jakimś peelingu coś mi się zrobi złego z twarzą, to kto wie... Myślę, że stosowany do mycia tylko twarzy okaże się znacznie wydajniejszy (do ciała - tylko w ostateczności). 

Skład: Aqua, Glycerin, Disodium Cocoamphodiacetate, Cocamidopropyl Hydroxysultaine, Sodium Laureth Sulfate, Disodium Undecylenamido MEA-Sulfosuccinate, Sodium Lauroyl Sarcosinate, Steareth-6, Sodium Citrate, PEG-200 Glyceryl Tallowate (and) PEG-7 Glyceryl Cocoate, Polysorbate 20, Sodium Chloride, Citric Acid, Polyquaternium-2.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Kto się złuszcza tej jesieni, palec do budki!

Ci, co mnie znają osobiście, wiedzą, że jestem wierną wychowanką różnych Biochemistry of Beauty, Cosmetic Cop, potem już naszych ojczystych Laboratorium Urody, Biochemii, i tak dalej. Wiadomo, że jestem fanką retinoidów i kwasów i szczycę się tym, że moimi najważniejszymi kosmetykami są porządny eko olejek - ostatnio zdecydowanie arganowy, ale lubię też bardzo olej jojoba - retinoid, coś z kwasem salicylowym, i stabilny filtr. Bez tzw. gotowych kremów obchodzę się spokojnie, choć od czasu do czasu w przypływie bliżej nie określonego szału (i gotówki!) nabywam jakieś "ekskluzywne" serum, po czym stwierdzam, że niewarte swej ceny. No ale do rzeczy. Odwiedziwszy ostatnio swoją panią derm, czekam właśnie aż apteka raczy mi z magazynu centralnego ściągnąć tretinoinę i tazaroten, a w międzyczasie dyskretnie buszuję po sieci. I w międzyczasie natrafiłam na sklep Infinite Skin (po prawdzie, to i na ebay.com mają swoje produkty, więc niekoniecznie trzeba ze strony zamawiać...). Zajrzałam i ze zdumienia oczy o mało nie wypadły mi z orbit - mają potężne stężenia peelingów chemicznych, glikolowych, salicylowych, Jessnera, oprócz tego produkty pomocnicze, pre peel, toniki z kwasami. Mówiąc szczerze, nie wiem czy powinnam tak z czystym sumieniem ich reklamować - a nuż ktoś przeczyta, kupi i zrobi sobie krzywdę. Niektóre stężenia są naprawdę wstrząsające. Jestem zwolenniczką eko kosmetyków, ukręcania ser i olejków, ale nie da się ukryć, pewnych rzeczy samemu się nie zrobi domowymi sposobami (choć jak czytałam o tym jak dziewczyny z LU własnymi siłami przerabiały tretinoinę, jednak byłam pod wrażeniem ;)). Ale postanowiłam jednak napisać bo koszt takiego zabiegu w gabinecie, np. Jessnerem to jakieś 100-150 zł, a w sklepie ceny są baaaaardzo kuszące, a i wysyłka niedroga. Więc jak kto ma jakie pojęcie i podejdzie do sprawy z pewnym rozsądkiem i umiarem to why not? Zamówiłam u nich skadinąd nieźle mi znany gabinetowo Jessner (14% kwasu salicylowego, 14% mlekowego, i tyleż samo rezorcyny - czyli mówiąc bez ogródek pochodnej fenolu, ogólnie dość ostry IMO kaliber) i tonik z 5% BHA. Mają świetną obsługę klienta, błyskawicznie odpowiadają na maile i są bardzo pomocni - jako, żem rasowa panikara z US najczęściej biorę registered delivery, czyli ubezpieczoną przesyłkę, zapłaciłam krocie, ale jeśli kto ufa swojej poczcie niech bierze zwykłą - całe 9.99$. Ubezpieczenie praczki załatwiłam w parę minut mailem, przysłali mi fakturę na paypala, wszystko szybko i elegancko. Napiszę więcej jak dojdzie i przetestuję, choć niewykluczone, że kwasy nieco poczekają, bo chyba najpierw jednak zrobię mocne retinoidowe uderzenie. Ku przestrodze: żeby nikogo nie kusiło się złuszczać jakimś mocnym lekarskim peelingiem podczas kuracji iso albo tretinoiną... No, no!

Inglot, Konturówka do powiek w żelu


Lubię kreski na powiekach. Wiem, wiem, nie powinno się przyzwyczajać do pewnych stałych elementów w makijażu, potem wchodzą w krew i pozbyć się ich trudno, a nie zawsze służą… Pocieszam się marnie, że kreski maluję w różny sposób, kredką, płynnym tuszem, cieniami, rozmazuję. Nie da się jednak ukryć, że jest to jeden z moich żelaznych punktów w makijażu i mając pełen makijaż, bez kresek na górnych powiekach czuję się jakoś nie do końca dobrze. Jeszcze do niedawna najbardziej lubiłam płynne eyelinery, koniecznie z cieniutkim pędzelkiem. Żadne patyczki, musi być pędzelek. Kredki w ostateczności – najlepiej tłuste, które można potem rozmazać. Lubię też kreski malowane cieniami – łatwe, praktyczne, niekłopotliwe. Gdy pojawiły się żelowe eyelinery, byłam nieco sceptyczna – cóż, ciężko przełamać te kosmetyczne narowy… byłam pewna, że narysowanie równej, porządnej linii zajmie mi całe wieki (na co, jak powszechnie wiadomo, rano nigdy nie ma czasu). Co by nie topić większej kasy, postanowiłam nabyć niezbyt drogi liner i nie żałować zakupu w razie wpadki, choć Mac Fluidliner bardzo mi się podobał, ze względu na kolorystykę. Ale potem moja siostra zaprowadziła mnie na stoisko Inglota i okazało się, że ichnie kolory owszem, niczego sobie. Wiem, że Inglot zbiera mieszane opinie, ale ja lubię tę markę za lakiery, odżywki do paznokci, cienie i róże. A i jeszcze korektory – te produkty miałam, wiele z nich używam po dziś dzień i są bardzo dobrej jakości. Ten eyeliner w żelu został kupiony na próbę, do testów, a stał się moim ulubionym i choć potem kupiłam jeszcze inne odcienie innych marek, odruchowo wszystkie porównuję do Inglota i to właśnie Inglot pozostaje moim ulubionym. Mam 2 odcienie, 90 i 75, brązowy i fioletowy. Są matowe i bardzo mocno napigmentowane. Jak dla mnie, mają idealną konsystencję – są dość zbite, ale nie za suche ani zbyt wodniste. Niestety, wysychają zbyt szybko (fioletowy wysycha szybciej, ciekawe czemu – oba były szczelnie zakręcane, używane z tą samą częstotliwością) i na pewno nie uda się ich zużyć do końca – a są wydajne, pewnie dzięki dużemu nasyceniu kolorem. Nakłada się je łatwo i bezproblematycznie, pędzelek ślizga się po powiece – używam tego też z Inglota i bardzo go lubię, ma długą rączkę, jest wygodny i rysuje cienką, precyzyjną linię. Zastyga błyskawicznie i jest dziko trwały, więc poprawki raczej wykluczone, trzeba zmyć wszystko i zacząć od nowa, ale dzięki temu jest naprawdę wodoodporny i nie bałabym się użyć go na plażę czy basen (ja się w takie miejsca nie maluję, ale jak ktoś lubi, to jest idealny kosmetyk). Bardzo, bardzo trwały, wymaga demakijażu czymś oleistym albo dobrym micelem. Ogólnie – to mój ulubiony liner, przestawiłam się z płynnych kompletnie i polecam wszystkim właśnie Inglota.

środa, 10 sierpnia 2011

Maybelline, One By One


Tusz, rzecz ważna, może i nawet najważniejsza? Dla mnie tusz to osobisty kosmetyk nr 3, zaraz po różu i korektorze, ale znam osoby, które bez tuszu nie przeżyją i którym tusz wystarczy za cały makijaż. Lubię się od czasu to czasu zrujnować na jakiś mocno kosztowny tusz, zważywszy jednak, że używam każdego dość krótko - jednak mało się opłaca, i kiedy mam kolejny finansowy kryzys, albo nagły zryw oszczędności, wtedy właśnie przysięgam solennie, że nigdy więcej nie kupię tuszu za 100 zł. Po jakimś czasie się łamię albo mam nagły niespodziewany przypływ gotówki, albo muszę, muszę bo się uduszę kupić sobie coś do makijażu. I tusz to najlepszy wybór, bo tak szybko się zużywają, no i a nuż trafię na jakiegoś św. Graala?
Prawie zawsze wybieram tusze pogrubiające, wydłużające, dające "efekt sztucznych rzęs" i takie tam, bo moje własne rzęsy, może i gęste, ale krótkie i zupełnie zwyczajne. Mam kilka swoich ulubionych górnopółkowców - klasyk YSL Effet Faux Cils, Diorshow, czy Armani Eyes to Kill - ale po ostatnim YSL obiecałam sobie, że więcej nie kupię czegoś, co przypomina ciastolinę już po 3 tygodniach (owszem, ma wiele zalet, daje spektakularny efekt, jeden z nielicznych tak pięknie pachnących tuszy ale gęstnieje w niewiarygodnie szybkim tempie). Niestrudzenie kupuję i testuję tańsze tusze, w nadziei, że jakiś godny następca sztucznych rzęs za niewielką cenę się właśnie pojawił na rynku... Tusze Maybelline lubię, miałam ich tak dużo, że trudno byłoby zliczyć je wszystkie i uważam, że większość można właściwie brać w ciemno: te z serii Volume Express i ich kolejne wariacje są na ogół bardzo przyzwoite. Zachęcona pozytywnymi doświadczeniami z Colossal i Falsies (które osobiście polubiłam), kupiłam One by One jakiś czas temu (promocja w Rossmannie się do tego wydatnie przyczyniła...). Skoro ostatnie tusze Maybelline były fajne, to ten musi być jeszcze fajniejszy, skoro ma gumową szczotkę! Uwielbiam wszystkie tusze z gumową szczoteczką ale tu mamy jasny przykład, że gumowa szczoteczka jednak nie wystarczy. Nie wiem, co z tym tuszem jest nie tak, ale jest po prostu kiepski. Trzeba się nieźle napracować - w domyśle namachać szczotką - żeby uzyskać na rzęsach jakiś przyzwoity efekt. Moim zdaniem słabo pogrubia i wydłuża, umieściłabym go raczej w kategorii "naturalny look". To pierwszy znany mi tusz z gumową szczoteczką, który skleja rzęsy - myślałam, że to niemożliwe, wszak wszystkie gumowce na ogół bardzo ładnie rozdzielają rzęsy. Ten napawdę trudno nałożyć równomiernie, łatwo posklejać rzęsy, finalnie i tak nie wyglądają jakoś oszałamiająco: takie trochę jakby... potargane, nieporządne. Nie podoba mi się to i więcej go nie kupię. Może winna jest konsystencja tuszu? Jest dość gęsty i dość suchy. Wracam do Masterpiece MF albo Volume Flash Rimmel.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Avene, Tolerance Extreme Creme


Mam dość wrażliwą skórę z natury. Cienką, płytko unaczynioną, która nie reaguje dobrze na agresywne detergenty, alkohol i wiele innych drażniących składników. Wrażliwości wcale nie pomaga fakt, iż stosuję regularnie retinoidy, okresowo jakieś kwasy. Niby się staram odbudować barierę, smaruję się olejkami ale raz na jakiś czas ląduję z bardzo silnym odczynem alergicznym (na szczęście mam wrażenie, że z wiekiem ta tendencja jakby słabnie). Tak naprawdę do pielęgnacji twarzy nie używam jakieś wielkiej ilości kosmetyków, wprost przeciwnie, coś do demakijażu, filtry, retinoid na noc na zmianę z jakimś olejkiem albo bardzo łagodnym kremem nawilżającym. Z doświadczenia wiem niestety, że specyfiki z linii dla skóry nadwrażliwej są dobre, kiedy jest dobrze, czyli kiedy podrażnienia nie ma. Jak skóra jest podrażniona, ja osobiście nie mogę nałożyć na nią niczego, wszystko powoduje pieczenie, karnację w kolorze dojrzałego buraka i najczęściej jeszcze silniejszy odczyn zapalny. Przetestowałam wiele, od Physiogela począwszy, po Biodermę Sensibio Forte (ta zaiste jest najgorsza – nie polecam nikomu, drażni nawet zdrowy nieuszkodzony naskórek) aż po wysokopółkowe typu Clinique. Efekt zawsze identyczny, jeśli skóra jest zdrowa, jest ok, jeśli pojawia się odczyn, wszystkie właściwie specyfiki pogarszają sprawę. Ten krem Avene, który występuje teraz w tubie 50 ml, wcześniej zapakowany był w maleńkie tubeczki po 5ml i sprzedawany po 7 albo 8 sztuk. Był dość drogi, z tego co pamiętam, zdaje się, że po zapakowaniu specyfiku w tubę cena zmieniła się na korzystniejszą. Może coś mi się roi, ale wydaje mi się, że kiedyś był droższy (choć brzmi to nieprawdopodobnie), i wydawał mi się do tego stopnia nieopłacalny, że pewnie bym go nie kupiła, gdybym nie dostała najokrutniejszego zapalenia skóry od lat. Miałam wysypkę na całym ciele, ale twarz wyglądała najgorzej – krwistoczerwona, spuchnięta i łuszcząca się skóra, usiana setką drobnych kropeczek (winowajcą okazały się leki i świeżo kupiona pościel+poduszka). Nawet przypadkowe dotknięcie skóry wywoływało ból a ludzie oglądali się za mną z ciekawością, kiedy wracałam ze szpitala. Dostałam rzecz jasna maści, sterydy no ale jak wiadomo, steryd broń obosieczna i ostateczna, stosuje się go góra 3 dni. Wypróbowałam w tym czasie sporo specyfików na podrażnioną skórę i kupiłam w akcie desperacji te maleńkie tubeczki Avene, co okazało się bardzo dobrym posunięciem. To jak dotąd jedyny krem – nie licząc specyfików typu np. wazeliny, linomagu – który mogłam nałożyć na tak silnie rozdrażnioną skórę. Bez pieczenia, swędzenia, powiększenia buraka. Krem sam w sobie dość gęsty, jednak wchłania się przyzwoicie i takoż nawilża. Nie umiem powiedzieć na ile złagodzenie podrażnienia to jego sprawka, a na ile było to wywołane działaniem leków, niemniej jednak to z całą pewnością porządny i naprawdę łagodny nawilżacz. Polubiłam go do tego stopnia, że kupiłam potem jeszcze 2 opakowania, mimo niechęci do opakowania, a potem specyfik zniknął z rynku by wrócić po paru miesiącach w nowym opakowaniu, czyli ww. tubie. Początkowo bardzo ucieszyła mnie wiadomość o zmianie opakowania – te małe tubki mają tendencje do gubienia się, kotki lubią je turlać, zatyczki gubią się w mgnieniu oka, poza tym trzeba je bardzo szybko zużyć, co nie zawsze się udaje. Ale nowe opakowanie jest średnio udane, z tuby naprawdę ciężko coś wycisnąć; zupełnie nie rozumiem dlaczego nie można było wpakować kremu w opakowanie z pompką, skoro firma tak bardzo chciała zachować sterylność i ograniczyć dostęp powietrza. Najgorszy jednak dla mnie jest fakt, że krem przestał mi służyć – nie mam starego opakowania i nie umiem powiedzieć, czy skład został przeformułowany. Coś mi jednak w nim już nie pasuje, być może moja skóra się uwrażliwiła (oby nie!) i mogę go teraz używać wyłącznie na zdrową, nieuszkodzoną skórę. Na skórze podrażnionej zaczyna lekko piec i szczypać, zatem adios Avene – nie potrzebuję kolejnego kremu nawilżającego za tak wygórowaną cenę. W kwestii smarowania podrażnionej skóry, wracam do kremu na sutki z Rossmanna, wyjdzie taniej.

sobota, 6 sierpnia 2011

Make Up For Ever, High Definition Blush

Wspomniałam już mimochodem, jak bardzo ważnym produktem jest dla mnie róż. Ba, może nawet najważniejszym! Róże kolekcjonuję namiętnie, na równi z rozświetlaczami i pudrami brązującymi. Bronzery i rozświetlacze preferuję pudrowe, zaś róże kremowe, z tej prostej przyczyny, że kremowy róż nakłada się o wiele łatwiej, to po pierwsze; po drugie, nie zawsze noszę pełen makijaż, czas mam tylko lekki krem tonujący, albo krem z filtrem i nie nakładam już żadnego pudru. Na wakacjach się lenię i nie pacykuję ale lubię nałożyć odrobinę koloru na skronie i policzki – twarz wygląda wtedy po prostu zdrowo. Kiedyś preferowałam odcienie złocisto-brzoskwiniowe, dziś wolę te wpadające w czerwień, łososiowe, a nawet lekko różowe. Ten róż Make Up For Ever nabyłam w zeszłym roku w Sephorze, bo linia HD kusiła mnie już od dość dawna, potrzebowałam kremowego różu w bardziej zdecydowanym kolorze niż mój brzoskwiniowy Armani, no i last but not least, był to moment 20% rabatu. Długo się wtedy wahałam, bo w tym czasie pojawiły się inne cudeńka i w dodatku, tradycyjnie miałam dylemat „jaki wybrać kolor?”. W końcu wybrałam – mam odcień nr 6 Coral, taki właśnie dość ciepły łososiowo-koralowy. Pojemność 10 ml, w buteleczce z dozownikiem, co ma swoje plusy i minusy: niby fajnie, higienicznie, ale ja nie należę do osób, które potrafią wycisnąć stosowną ilość (zawsze za dużo). Niemniej jednak, jest wydajny bo jest mocno napigmentowany i wystarczy nałożyć niewielką ilość. Wielką zaletą całej serii High Definition jest jej trwałość – mam jeszcze kremowe cienie z tej linii, testowałam podkład i kremowy korektor i naprawdę trwałość tych produktów jest zdumiewająca, przy ich jednoczesnej lekkości. To już zupełnie inna generacja podkładów, trwałych a kompletnie innych od gęstych zastygających na twarzy mazideł typu Double Wear czy Colorstay (choć szczerze mówiąc, akurat DW został jakiś czas temu przeformułowany i jest już całkiem akceptowalny nawet dla mnie, wroga tradycyjnych trwałych fluidów). Ten róż jest naprawdę wodoodporny, odporny na ścieranie, pot, na mojej skórze trzyma się jak przyklejony, myślę, że trwałość mogłaby być mniejsza na bardzo tłustej skórze. To niestety także pewien minus ponieważ trzeba go nakładać dość szybko i sprawnie, nie ma czasu na poprawki – błyskawicznie stapia się ze skórą. Ten róż sam w sobie jest matowy, choć zawiera jakieś odbijające światło cząsteczki; dopatrzyć się tego nie mogę ale efekt końcowy nie jest taki płasko matowy, zatem wierzę. Sumując: mam do niego słabość i cenię go za trwałość (przetrzyma wszystko), jeśli dla kogoś cena nie jest barierą, to warto, zwłaszcza, że wybór kolorów jest naprawdę spory i każdy powinien coś dla siebie znaleźć.

piątek, 5 sierpnia 2011

Mavala Scientifique, Penetrating Nail Hardener


Nie mam niestety najlepszych paznokci. To znaczy, jeśli chodzi o kształt, nie mam im absolutnie nic do zarzucenia – są ładne, ale kruche, miękkie, słabe i w dodatku, wstyd się przyznać, zdarzają mi się fazy nałogowego obgryzania (obrzydliwe, wiem, ale to ciężka psychiczna przypadłość, tak naprawdę zupełnie niekosmetyczny to problem…). Więc na wszelki wypadek ostatnio najczęściej paznokcie u rąk noszę bardzo krótkie. I ich nie maluję, po części z lenistwa. Odbijam sobie na stopach – tu lubię mieć pomalowane paznokcie przez okrągły rok. A jednak robiąc zakupy parę dni temu i zboczywszy na chwilkę do Marionnaud (pod pretekstem naocznego sprawdzenia gazetowo rozreklamowanej serii do włosów, która ma się w sieci pojawić – pudło, w moim M. jeszcze nie ma), spędziłam tam dobre bite pół godziny, ale to po części wina mojej siostry, która była ze mną. Całkiem fajne przeceny, dużo gadżetów z kolorówki taniej o 30 – 70% i nabyłam lakier Diora za małe pieniądze - rzadko cechuję się podobną ekstrawagancją, jeśli chodzi o lakiery do pazurów, wychodząc z założenia, że wywalanie setki złociszczy na ww. jest bez sensu, skoro Inglot, Essence i OPI w zasadzie są OK. No ale skoro ten był tak kusząco przeceniony i kolorek miał uroczy… Ergo, nie oparłam się. I postanowiłam jednak zapuścić nieco paznokcie u rąk (choć na stopach też wygląda bosko), w związku z czym obiecałam sobie solennie, że będę sprzątać i myć gary w rękawiczkach i natychmiast pomaluję pazury jakąś porządną odżywką. I jak zawsze w takiej sytuacji, wyciągnęłam Nail Teki oraz Mavalę. Ta Mavala to śmieszny utwardzacz o konsystencji wody i potwornym, przyprawiającym o drżenie serca, składzie (formaldehyd!). Maleńka, piekielnie wydajna buteleczka o pojemności 5 ml – ja mam swoją już od wieków i ubytek nieznaczny, pewnie starczy na kolejną dekadę. Na szczęście to nie lakier, tylko bardziej płyn, więc nie gęstnieje (co notorycznie przydarza mi się z innymi odżywkami). Wnika w paznokcie błyskawicznie, producent nakazuje aplikować ją 1-2 razy w tygodniu i to wyłącznie na same koniuszki paznokcia. Potwierdzam to ostatnie, utwardza bowiem skutecznie wszystko, również skórki wokół paznokcia, więc ostrożność podczas nakładania zalecana; ja na wszelki wypadek nakładam na skórki odrobinę nailtekowej oliwki (która skądinąd jest bardzo dobra). Z reguły używam Mavali z doskoku, rzadko solo, najczęściej z innymi odżywkami – Nail Tek, Inglot i pewnie wiele innych, których nazw już nie pomnę. Używam już od kilku lat i oceniam pozytywnie: zawsze mam problem z rozdwajającymi się, kruchymi paznokciami i mam wrażenie, że ten utwardzacz pomaga zlikwidować tę dolegliwość. Duży plus za tę wodnistą konsystencję i to, że wsiąka tak szybko. Myślę, że jeśli ktoś ma duży problem z paznokciami, to warto wypróbować, zwłaszcza, że stosunek cena/pojemność wypada korzystnie (za swoją zapłaciłam coś ok. 50 zł a starczy na wieki).

Bez korektora nie ma życia / Bell Multi Mineral


Podobno dla większości kobiet najważniejszym kosmetykiem jest tusz do rzęs, a przynajmniej tak wskazują badania – choć korektor idzie z maskarą łeb w łeb. Gdybym miała wybrać jeden najważniejszy kosmetyk kolorowy, to miałabym problem bo wahałabym się właśnie między korektorem a różem; cóż nie da się ukryć, że jestem bardzo blada, pardon, mam „bardzo jasną karnację” i wbrew temu co można by sądzić po ilości kosmetyków jakie posiadam, nie maluję się non stop. Nie wyobrażam sobie pójść do pracy bez makijażu ale bez problemu mogę wyjść do sklepu z tzw. gołą twarzą. Niemniej jednak, lubię na tej gołej twarzy położyć odrobinę korektora pod oczy i kropelkę różu na policzki, subtelnie uróżówiona wyglądam jakoś zdrowiej. I sprawiam wrażenie mniej zmęczonej. No ale korektor to kosmetyk pierwszej potrzeby, bez dwóch zdań (bez tuszu przeżyję, choć moim rzęsom daleko do doskonałości). Moja siostra nie miałaby większych wątpliwości – prawdziwa z niej korektoroholiczka, i między innymi to właśnie dzięki niej mam ich właśnie tyle: Zuza owładnięta jest manią zdobycia korektorowego świętego Grala, poszukuje, testuje, śledzi nowinki, kupuje… po czym stwierdza, że to nie to jednak. Najczęściej siostra moja stwierdza, że korektor jest za ciemny (twierdzi, że ma jeszcze jaśniejszą karnację niż ja, i może ma rację) albo oksyduje i jak chcę, to mogę go sobie wziąć. I tak nasza wspólna kolekcja korektorów rośnie w siłę, choć mamy nieco inne preferencje w kwestii wyżej wymienionych. Lubię gęste kremowe korektory, typu Magic Concealer Heleny Rubinstein (którego nadal używam, i o którym z pewnością wkrótce napiszę) czy Effacernes Lancome – używam korektora głównie pod oczy, które są permanentnie podkrążone i potrzebuję czegoś naprawdę mocnego. Nie dla mnie delikatne rozświetlacze! Bardzo długo używałam kremowego korektora Estee Lauder Disappear, który teraz nazywa się po prostu Smoothing Creme Concealer; boleję nad faktem, iż Biotherm wycofał się z kolorówki bo miałam duży sentyment do ich kremowego korektora. Takie specyfiki na ogół bardzo dobrze kryją, przeważnie mają jakieś składniki nawilżające ale bywają mocno podstępne – są gęste i czasem trudno je równomiernie rozprowadzić, po drugie, mają tendencje do osadzania się w zmarszczkach i zagięciach skóry. Tough luck… Dużo zależy od tego, czego użyje się pod korektor (najlepsze są wstrętne silikonowe bazy, których osobiście nie znoszę).  
Oprócz płynnych korektorów, zawsze muszę mieć pod ręką coś w sztyfcie na wypryski, najlepiej coś antybakteryjnego i tu ciągle szukam, bo korektory marek aptecznych właściwie zawsze są o wiele za ciemne. Najbliższe ideałowi są tu Body Shop z linii Tea Tree i właśnie Bell, o którym napiszę poniżej. Korektory Bell to moje odkrycie ostatniego roku.  

Bell, Multi Mineral Cover Stick i Multi Mineral Anti-Age Concealer  



Odkryte przypadkiem, przez moją siostrę zaraz gdy tylko pojawiły się na rynku. Trzeba było zamówić online bo Bell nie ma najlepszej dystrybucji, a szkoda, bo mają coraz lepsze produkty. Choć może powinnam odszczekać te słowa o dystrybucji, wszak od jakiegoś czasu kolorówkę Bell można nabyć w niektórych drogeriach Natura (szkoda, że nie wszystkich). Korektory są śmiesznie tanie, w zależności od miejsca zakupu cena waha się od 8-10 zł. Teraz są dostępne tylko dwa warianty kolorystyczne, 1 i 2 – piszę teraz, bo sztyft to taka jakby trochę ulepszona wersja dawnego bellowskiego korektora maskującego, który istniał w trzech odcieniach. Teraz oba korektory, płynny i sztyft, mają tylko dwa odcienie. Ja i Zuz używamy odcienia nr 1, który jest naprawdę jasny.  Płynny, anti-age – w domyśle zapewne miał być pod oczy, ale można go spokojnie stosować na inne rejony. Znakomity, lekki, a jednak całkiem nieźle kryjący korektor. Zważywszy cenę – bezkonkurencyjny. Nie sądziłam, że tak tani korektor może być tak dobry, zwłaszcza, że wychowana zostałam w przekonaniu, że na pewnych rzeczach można przyoszczędzić – np. tusz czy błyszczyk – ale podkład, puder czy korektor pod oczy musi być z najwyższej półki. No a jednak taki śmiesznie tani Bell okazuje się być całkiem przyzwoity. Ma średnie właściwości kryjące, nie zakryje mocnych cieni ani dużych niedoskonałości, dla mnie w lecie, kiedy nie muszę wstawać rano i mogę spać do południa jest idealny (każdy, kto mnie zna, wie, że ranne wstawanie jest dla mnie największą karą!). Nie zauważyłam, żeby specjalnie nawilżał ale też i nie wysusza, co często zdarza się innym tego typu specyfikom, nie zmienia koloru z czasem. Bardzo go lubię i zużywam już drugie opakowanie. Sztyft – lubię jeszcze bardziej, a must-have! Wreszcie porządny korektor na wypryski. I tylko na wypryski, bo moim zdaniem na właściwości lekko wysuszające (jak każdy chyba sztyft…) więc pod oczy bym go nie nałożyła. Bardzo dobrze kryje – lepiej niż płynny, jest mocniej napigmentowany. Trwały, matujący, nie zauważyłam, żeby spływał. Nie zmienia koloru z upływem czasu. Jak dotąd to chyba najlepszy korektor na niedoskonałości, świetny do używania solo – stosuję w te dni, kiedy się lenię i nie chce mi się malować. Przypadł do gustu nawet mojej hiperwymagającej siostrze, która mój pierwszy egzemplarz po prostu skonfiskowała (po prawdzie, odkupiła mi go potem, kiedy zaczęłam lamentować, że to mój ulubiony).

czwartek, 4 sierpnia 2011

Christian Dior, Nude Natural Glow Hydrating Makeup



Tego właśnie używam aktualnie. Średniej opinii jestem o kolorówce Diora, zwłaszcza o podkładach – od czasu śp. Diorlight (ktoś pamięta?), który był naprawdę doskonałym fluidem, późniejsze jakoś nie rzucały mnie na kolana, a parę było zupełnie nieudanych (np. ten który miał dawać efekt second skin, a może skórki brzoskwini, taki gęściuch, niby matujący a w gruncie rzeczy okropnie maskowaty – cóż, byłam młoda i głupia i dałam się zbałamucić w jakieś perfumerii – doświadczenie tak traumatyczne, że już dawno nazwę tego czegoś wyrzuciłam z pamięci). Niemniej jednak Dior ma parę zalet, na przykład tę, że ma bardzo jasne kolory: pierwszy odcień, tradycyjnie zwany porcelain nadaje się dla bladolicych. Choć nie da się ukryć, że ichnie podkłady to na ogół tonacje lekko ciepłe, z kroplą beżu, lekko żółtawe, acz zdarzają się wyjątki. Dior Nude kupiłam jakiś czas temu podczas podkładowego kryzysu – jakoś tak nagle wszystko wyszło, zostałam z resztkami Armaniego i tonującej Laury Mercier, plus sypkie mineralne, ale akurat nadchodziła zima, a wtedy jednak wolę fluid. Musiałam coś szybko kupić, Armaniego w przydrożnej perfumerii niet, i tak wahałam się między Dior Nude a Parure Guerlaina (historycznie lubę Guerlaina).  Wybrałam Diora i nie żałuję, to bardzo przyzwoity podkład. W skali lekkości plasuje się gdzieś na środku – jest kremowy ale jednak całkiem płynny – taka kremowa emulsja. Aplikuje się go bez problemu, bardzo dobrze stapia się ze skórą i daje półmatowe, lekko rozświetlone wykończenie. Trzyma się dobrze, nie spływa, wygląda bardzo naturalnie, a właściwie to jest zupełnie niezauważalny. Jesienią, zimą i wiosną był idealny, latem trochę gorzej mi się sprawuje, ale szczerze mówiąc nie lubię w ogóle używać podkładu podczas upałów, przerzucam się na kremy tonujące, sypkie minerały, ewentualnie pudrowe kompakty. Mam najjaśniejszy kolor 010, który jest dość ciężki do określenia, jak dla mnie to jednak ciepła tonacja. Gama Nude tak mi się spodobała, że mam szczery zamiar nabyć korektor z tej linii jak zużyję to, co mam aktualnie na stanie. Polecam, jest całkiem fajny, choć czy do końca wart swej ceny? Trochę przypomina mi Healthy Mix Bourjois, choć nie dam za to głowy bo HM testowałam jedynie z próbki.

Giorgio Armani, Luminous Silk Foundation

Mam bardzo wiele ulubionych kosmetyków kolorowych, od całkiem tanich do dość kosztownych i ciężko byłoby mi wybrać jedną jedyną ulubioną markę, ale porządkując ostatnio kosze z kolorówką zdałam sobie sprawę jak dużo mam mazideł Armaniego. Ba, powiem więcej, Armani to jedna z niewielu firm, która tak naprawdę jeszcze mnie nie zawiodła na całej linii – są produkty lepsze i gorsze ale nie natrafiłam jeszcze na nic kompletnie beznadziejnego. Armani ma jeden z lepszych moich zdaniem podkładów na rynku, czyli Luminous Silk Foundation. Mówiąc szczerze, byłam święcie przekonana, że LSF to już przeszłość odkąd na rynku pojawiła się wersja Lasting UV ale jak zostałam ostatnio oświecona, obie opcje są nadal w sprzedaży. Co mnie całkiem mocno ucieszyło, bo nowa wersja jest zdecydowanie uboższa w kolory, niestety i to właściwie jest główny powód, dla którego ciągle jeszcze nie zdecydowałam się na zakup Lasting UV. Wersji klasycznej Luminous Silk używałam długo, zawsze kolory 3 i 4 - ta paleta kolorystyczna to wielki plus, myślę, że każdy wybierze dla siebie odpowiedni odcień. (Jako typowa bladolica często mam problemy z doborem odpowiedniego odcienia, nie dość, że ciemne, to jeszcze mają tendencje do utleniania się po czasie i zmieniania barwy…) Podkład jest dość lekki, płynny, beztłuszczowy – takie właśnie lubię najbardziej, nie znoszę gęstych i zastygających. Daje ultra naturalne wykończenie, jest kompletnie niezauważalny na skórze, łatwo go nałożyć – ja z tych, którzy nie lubią ani pędzli, ani gąbek, wszystko nakładam palcami – wtapia się w skórę. Mimo swojej lekkości daje lekkie krycie, choć przy większych niedoskonałościach korektor będzie konieczny. Jedną z największych zalet jest dla mnie delikatne, świetliste wykończenie (co bynajmniej nie znaczy, że się świeci!) – bardzo nie lubię podkładów dających taki płaski mat, wygląda to strasznie sztucznie. Jest trwały, z odrobiną sypkiego pudru wytrzymuje cały dzień, nie wymaga poprawek (nie mam na to absolutnie czasu w ciągu dnia). Myślę, że to dobry produkt dla większości cer, może oprócz tych bardzo tłustych – ja używałam go także w czasach, kiedy moja skóra lekko się przetłuszczała i ten podkład sprawował mi się bardzo dobrze. Chętnie do niego wracam, jeśli wciąż będzie dostępny na rynku zapewne jeszcze kupię. Jeśli ktoś dziś, któraś z koleżanek pyta się o mój ulubiony podkład, co mogę polecić, robię w myśli szybki przegląd tego, co nie zostało jeszcze wycofane (bye bye Divinora Ultra Fluid, bye bye Kanebo Liquid Finish!) i rzucam: Armani Luminous Silk.