Etykiety

niedziela, 4 września 2011

Bezsulfatowy szał i o tym, jak rozszyfrować skład szamponu

Zgodnie z wszechobecnym aktualnie trendem na eko/organic/naturalne, trwa bezlitosne tropienie złowrogich składników w kosmetykach. Co zresztą uważam za nader chwalebne, a nurt eko bardzo mi się podoba, sama od ponad dekady z mozołem staram się odszyfrowywać składy kremów czy toników i zaciekle tropię zapychacze. Stron z listami komedogennych substancji sporo, słowniczków kosmetycznych także, co nieco się tam nauczyłam przez te lata, choć jako żywo chemia nigdy nie należała do moich ulubionych przedmiotów. I tak w produktach do twarzy czy ciała ogólnie daję radę, ale już przy szamponach gdzie pojawiają się te tajemnicze detergenty zaczynam wymiękać nieco. Rozpoznaję SLS i SLES i to by było na tyle (czyli sodium lauryl sulfate i sodium laureth sulfate). Zawsze unikałam siarczanów w produktach do twarzy, bo faktycznie to detergenty silne i drażniące, w dodatku wysuszające. Jeśli chodzi o szampony, to przez wiele lat było mi to doskonale obojętne - jak widać, moja ekologiczność jest wysoce selektywna, niby sama kręcę sera, pół lodówki zastawione hydrolatami i nierafinowanymi olejami z pierwszego tłoczenia, ale włosy farbuję ostrą chemią (i tak już zostanie, kocham moje czerwone włosy, nie do uzyskania farbą roślinną). Wracając do szamponów, przez kilkanaście lat używałam wyłącznie marek profesjonalnych z ulubionym Kerastase na czele, z małymi przerwami na Fitomed, Dermenę czy jakieś marki apteczne. Uznałam, że moje włosy lubią napakowane chemią i silikonami szampony, przynajmniej mogę je rozczesać bez bólu. Duchowe nawrócenie przeżyłam chyba jakiś rok temu z hakiem, kiedy kupiłam mój pierwszy "sulphate-free" szampon, Schwarzkopf Bonacure Color Save. I nie, nie dokonałam zakupu gnana troską o stan włosiąt czy skalpu, po prostu miałam nadzieję, że kolor przestanie mi się wypłukiwać z prędkością światła. Każdy, kto farbuje się na czerwono czy rudo wie o czym mówię - kolor blednie błyskawicznie. A przecież nie będę malować włosów co dwa tygodnie! Szampony z łagodną bazą myjącą - czytaj bez sulfatów - łagodniej obchodzą się z włosem, nie otwierają łusek i nie wypłukują pigmentu tak szybko. Zachęcona drobnym researchem jaki zrobiłam online postanowiłam, że od tej pory koniec z SLES/SLS, nevermore! Nawiasem mówiąc, bardzo żałuję, że przelałam ów ww. Schwarzkopf do innej butli z pompką (kupiłam niestety wielką flachę) i pozbyłam się oryginalnego opakowania, w związku z czym składu brak. W sieci też go brak, co mnie nieco drażni - szampon ciągle jeszcze pałęta mi się po łazience w charakterze wyrzutu sumienia, nie do końca mi służył, mam wrażenie, że wysuszał mi włosy i rada bym sprawdzić co tam takiego jest w składzie. Czuję przez skórę, że jest tam jakiś inny detergent, co w sumie jest częstym zjawiskiem przy bezsulfatowych szamponach. I tu właśnie pies pogrzebany! Od czasu jak odkryłam w sieci ten słowniczek włosowych produktów, zaglądam tam non stop, obsesyjnie zgoła sprawdzając wszystko co się da i wszystko co się znajdzie w zasięgu wzroku. Wysoce pouczająca lektura. I tak np. można się dowiedzieć iż bardzo często spotykany w organicznych szamponach sodium coco sulfate to nic innego jak SLS, tylko w wersji surowej, nieoczyszczonej. Dało mi to bardzo dużo do myślenia, bo sodium coco sulfate jest w bardzo wielu szamponach uznawanych powszechnie za łagodne: w tych dla dzieci, jest w jednym szamponie Urtekram, w jednym z linii Green People, jest w bardzo popularnej rossmannowej Alterrze, którą zresztą sama używam i lubię. Ergo, warto poczytać i poanalizować, detergenty przybierają przedziwne oblicza...

sobota, 3 września 2011

The Oil Cleansing Method, czyli nowy wymiar oczyszczania

Stało się, depresja mode on, nie chce mi się nawet łba umyć, nie mówiąc o bardziej wyszukanych zabiegach pielęgnacyjnych. A terminy bezlitośnie gonią, kotki jeść chcą, czuję jak pętla bezlitośnie zaciska się na mojej szyi. Zasnąć i już się nie obudzić, ale tak nie wolno, więc jak na rozsądną osobę przystało jednak postanowiłam wyjść z domu na ten straszny świat zewnętrzny i umówiłam się na wizytę u pana doktora.
Co by się pocieszyć nieco, kupiłam też sobie troszkę nowych kosmetyków, nowe farby do włosów! Po latach farbowania Majirelem pora na jakąś odmianę! Głównie jednak surowce i półprodukty jako że samorodne kosmetyki mnie trochę uwiodły. Ale dziś bez żadnych recenzji, dziś chciałam napisać o szale jaki przetoczył się swego czasu na zagranicznych forach o nazwie The Oil Cleansing Method, czyli jak się dokładnie oczyścić skórę ale w nieco inny sposób. O wszystkim można poczytać sobie tu. Nie pamiętam już, jak trafiłam na tę metodę – wydaje mi się, że musiałam się natknąć na recenzję na acne.org, które to poczytuję od czasu do czasu od lat. Na czym polega innowacyjność tego sposobu, i z czym to się je w ogóle? Otóż, najpierw należy przygotować mieszankę olejów do oczyszczania – w oryginalnej metodzie jest to olej rycynowy i słonecznikowy. Proporcje różne, w zależności od typu cery – dla tłustej więcej rycyny, ale znów bez przesady bo wysusza – nie więcej niż 30%, dla suchej 10% rycyny. Ja robię mieszankę z różnymi olejami: zawsze ok. 10% rycyny, reszta to mieszanki słonecznikowego, oliwy z oliwek, słodkich migdałów, jojoby, wrzuciłam nawet resztkę arganowego – właściwie to co jest pod ręką. Eksperymentalnie raz zrobiłam mieszankę z 2% kwasem salicylowym, co jest całkiem fajną opcją dla tych co chcą dodatkowego złuszczenia (salicyl rozpuszcza się właśnie najlepiej w rycynie/słoneczniku). Potrzebny będzie jeszcze mały ręczniczek, albo muślinowa szmatka, ja też wykorzystuję gazę. Reszta jest w zasadzie bardzo prosta: wylewamy nieco olejku na dłoń i masujemy twarz. Tak, tak – nie trzeba wcześniej usuwać makijażu, ani myć buzi mydłem, wylewa się olejek na taka „brudną” twarz i dokładnie masuje, najlepiej przez dłuższą chwilę. Potem ręczniczek należy namoczyć w gorącej wodzie i przyłożyć do twarzy – chodzi o to by lekko otworzyć pory i dokładne usunąć zanieczyszczenia. Zostawiamy, aż wystygnie, następnie lekko ścieramy olejek, płuczemy szmatkę i ponownie moczymy szmatkę w ciepłej wodzie i powtarzamy całą procedurę 2-3 razy. I to w zasadzie wszystko, można na koniec jeszcze spłukać twarz zimną wodą. Ponieważ jest to oczyszczanie dość głębokie, nie powinno się przeprowadzać go zbyt często, z pewnością nie codziennie – twórcy metody zachęcają każdego do obserwowania własnej skóry i ograniczenia częstotliwości przy najmniejszych oznakach przesuszenia.
Osobiście uważam, że to super sprawa i naprawdę zachęcam każdego do spróbowania. Oczyszczanie skóry jest dla mnie podstawą, może dlatego, że mam na twarzy zawsze grubą warstwę filtra, często podkład i zawsze najpierw zmywam to mleczkiem czy jakimś preparatem do demakijażu (właściwie teraz już nie, bo olejki myjące usuwają wszystko bdb). Właśnie lubię ten moment, nałożyć mleczko albo oliwkę do demakijażu i masować, masować gębę – myślę, że to jest jeden z sukcesów jeśli chodzi o głębokie oczyszczenie. Z tego powodu nie przepadałam nigdy za płynami micelarnymi, masażu twarzy przy nich  nie zrobisz (lubię je, ale do oczu ino). OCM (czyli oil cleansing method) działa dzięki paru elementom – ten masaż jest istotny, kluczowy jest też tu olejek rycynowy. Ten banalny, dobrze wszystkim znany specyfik na przeczyszczenie ma bardzo dobre właściwości emulgujące, jako jedyny (chyba?) rozpuszcza się w wodzie, wykazuje duże powinowactwo do naturalnego sebum – jak twierdzą twórcy metody „oil dissolves oil”, czyli tłuszcz rozpuszcza tłuszcz. Jako praktyk mogę potwierdzić, stosuję ten sposób oczyszczania ok. 2 razy w tygodniu, czasem rzadziej i skóra naprawdę jest idealnie czysta. Nieprzesuszona. Byłam bardzo sceptyczna na początku, miałam wizję zatkanych porów i innych nieszczęść, co okazało się zupełną nieprawdą. Ten sposób oczyszczania jest bardzo dokładny i skuteczny, uważam wręcz, że długofalowo przyczyni się do polepszenia stanu cery. Myślę, że warto wypróbować. Olej rycynowy jest tani, słonecznikowy i oliwa z oliwek do nabycia wszędzie.
Jeszcze jedna uwaga: na YouTube można znaleźć filmy demonstrujące OCM ale nie zawsze warto się tak do końca sugerować wszystkim, co się zobaczy. Nie powinno się, a wręcz nie wolno trzeć twarzy ręcznikiem/szmatką, należy ją tylko przyłożyć do twarzy. Tarcie to ryzyko niepotrzebnego podrażnienia.