Etykiety

niedziela, 4 września 2011

Bezsulfatowy szał i o tym, jak rozszyfrować skład szamponu

Zgodnie z wszechobecnym aktualnie trendem na eko/organic/naturalne, trwa bezlitosne tropienie złowrogich składników w kosmetykach. Co zresztą uważam za nader chwalebne, a nurt eko bardzo mi się podoba, sama od ponad dekady z mozołem staram się odszyfrowywać składy kremów czy toników i zaciekle tropię zapychacze. Stron z listami komedogennych substancji sporo, słowniczków kosmetycznych także, co nieco się tam nauczyłam przez te lata, choć jako żywo chemia nigdy nie należała do moich ulubionych przedmiotów. I tak w produktach do twarzy czy ciała ogólnie daję radę, ale już przy szamponach gdzie pojawiają się te tajemnicze detergenty zaczynam wymiękać nieco. Rozpoznaję SLS i SLES i to by było na tyle (czyli sodium lauryl sulfate i sodium laureth sulfate). Zawsze unikałam siarczanów w produktach do twarzy, bo faktycznie to detergenty silne i drażniące, w dodatku wysuszające. Jeśli chodzi o szampony, to przez wiele lat było mi to doskonale obojętne - jak widać, moja ekologiczność jest wysoce selektywna, niby sama kręcę sera, pół lodówki zastawione hydrolatami i nierafinowanymi olejami z pierwszego tłoczenia, ale włosy farbuję ostrą chemią (i tak już zostanie, kocham moje czerwone włosy, nie do uzyskania farbą roślinną). Wracając do szamponów, przez kilkanaście lat używałam wyłącznie marek profesjonalnych z ulubionym Kerastase na czele, z małymi przerwami na Fitomed, Dermenę czy jakieś marki apteczne. Uznałam, że moje włosy lubią napakowane chemią i silikonami szampony, przynajmniej mogę je rozczesać bez bólu. Duchowe nawrócenie przeżyłam chyba jakiś rok temu z hakiem, kiedy kupiłam mój pierwszy "sulphate-free" szampon, Schwarzkopf Bonacure Color Save. I nie, nie dokonałam zakupu gnana troską o stan włosiąt czy skalpu, po prostu miałam nadzieję, że kolor przestanie mi się wypłukiwać z prędkością światła. Każdy, kto farbuje się na czerwono czy rudo wie o czym mówię - kolor blednie błyskawicznie. A przecież nie będę malować włosów co dwa tygodnie! Szampony z łagodną bazą myjącą - czytaj bez sulfatów - łagodniej obchodzą się z włosem, nie otwierają łusek i nie wypłukują pigmentu tak szybko. Zachęcona drobnym researchem jaki zrobiłam online postanowiłam, że od tej pory koniec z SLES/SLS, nevermore! Nawiasem mówiąc, bardzo żałuję, że przelałam ów ww. Schwarzkopf do innej butli z pompką (kupiłam niestety wielką flachę) i pozbyłam się oryginalnego opakowania, w związku z czym składu brak. W sieci też go brak, co mnie nieco drażni - szampon ciągle jeszcze pałęta mi się po łazience w charakterze wyrzutu sumienia, nie do końca mi służył, mam wrażenie, że wysuszał mi włosy i rada bym sprawdzić co tam takiego jest w składzie. Czuję przez skórę, że jest tam jakiś inny detergent, co w sumie jest częstym zjawiskiem przy bezsulfatowych szamponach. I tu właśnie pies pogrzebany! Od czasu jak odkryłam w sieci ten słowniczek włosowych produktów, zaglądam tam non stop, obsesyjnie zgoła sprawdzając wszystko co się da i wszystko co się znajdzie w zasięgu wzroku. Wysoce pouczająca lektura. I tak np. można się dowiedzieć iż bardzo często spotykany w organicznych szamponach sodium coco sulfate to nic innego jak SLS, tylko w wersji surowej, nieoczyszczonej. Dało mi to bardzo dużo do myślenia, bo sodium coco sulfate jest w bardzo wielu szamponach uznawanych powszechnie za łagodne: w tych dla dzieci, jest w jednym szamponie Urtekram, w jednym z linii Green People, jest w bardzo popularnej rossmannowej Alterrze, którą zresztą sama używam i lubię. Ergo, warto poczytać i poanalizować, detergenty przybierają przedziwne oblicza...

sobota, 3 września 2011

The Oil Cleansing Method, czyli nowy wymiar oczyszczania

Stało się, depresja mode on, nie chce mi się nawet łba umyć, nie mówiąc o bardziej wyszukanych zabiegach pielęgnacyjnych. A terminy bezlitośnie gonią, kotki jeść chcą, czuję jak pętla bezlitośnie zaciska się na mojej szyi. Zasnąć i już się nie obudzić, ale tak nie wolno, więc jak na rozsądną osobę przystało jednak postanowiłam wyjść z domu na ten straszny świat zewnętrzny i umówiłam się na wizytę u pana doktora.
Co by się pocieszyć nieco, kupiłam też sobie troszkę nowych kosmetyków, nowe farby do włosów! Po latach farbowania Majirelem pora na jakąś odmianę! Głównie jednak surowce i półprodukty jako że samorodne kosmetyki mnie trochę uwiodły. Ale dziś bez żadnych recenzji, dziś chciałam napisać o szale jaki przetoczył się swego czasu na zagranicznych forach o nazwie The Oil Cleansing Method, czyli jak się dokładnie oczyścić skórę ale w nieco inny sposób. O wszystkim można poczytać sobie tu. Nie pamiętam już, jak trafiłam na tę metodę – wydaje mi się, że musiałam się natknąć na recenzję na acne.org, które to poczytuję od czasu do czasu od lat. Na czym polega innowacyjność tego sposobu, i z czym to się je w ogóle? Otóż, najpierw należy przygotować mieszankę olejów do oczyszczania – w oryginalnej metodzie jest to olej rycynowy i słonecznikowy. Proporcje różne, w zależności od typu cery – dla tłustej więcej rycyny, ale znów bez przesady bo wysusza – nie więcej niż 30%, dla suchej 10% rycyny. Ja robię mieszankę z różnymi olejami: zawsze ok. 10% rycyny, reszta to mieszanki słonecznikowego, oliwy z oliwek, słodkich migdałów, jojoby, wrzuciłam nawet resztkę arganowego – właściwie to co jest pod ręką. Eksperymentalnie raz zrobiłam mieszankę z 2% kwasem salicylowym, co jest całkiem fajną opcją dla tych co chcą dodatkowego złuszczenia (salicyl rozpuszcza się właśnie najlepiej w rycynie/słoneczniku). Potrzebny będzie jeszcze mały ręczniczek, albo muślinowa szmatka, ja też wykorzystuję gazę. Reszta jest w zasadzie bardzo prosta: wylewamy nieco olejku na dłoń i masujemy twarz. Tak, tak – nie trzeba wcześniej usuwać makijażu, ani myć buzi mydłem, wylewa się olejek na taka „brudną” twarz i dokładnie masuje, najlepiej przez dłuższą chwilę. Potem ręczniczek należy namoczyć w gorącej wodzie i przyłożyć do twarzy – chodzi o to by lekko otworzyć pory i dokładne usunąć zanieczyszczenia. Zostawiamy, aż wystygnie, następnie lekko ścieramy olejek, płuczemy szmatkę i ponownie moczymy szmatkę w ciepłej wodzie i powtarzamy całą procedurę 2-3 razy. I to w zasadzie wszystko, można na koniec jeszcze spłukać twarz zimną wodą. Ponieważ jest to oczyszczanie dość głębokie, nie powinno się przeprowadzać go zbyt często, z pewnością nie codziennie – twórcy metody zachęcają każdego do obserwowania własnej skóry i ograniczenia częstotliwości przy najmniejszych oznakach przesuszenia.
Osobiście uważam, że to super sprawa i naprawdę zachęcam każdego do spróbowania. Oczyszczanie skóry jest dla mnie podstawą, może dlatego, że mam na twarzy zawsze grubą warstwę filtra, często podkład i zawsze najpierw zmywam to mleczkiem czy jakimś preparatem do demakijażu (właściwie teraz już nie, bo olejki myjące usuwają wszystko bdb). Właśnie lubię ten moment, nałożyć mleczko albo oliwkę do demakijażu i masować, masować gębę – myślę, że to jest jeden z sukcesów jeśli chodzi o głębokie oczyszczenie. Z tego powodu nie przepadałam nigdy za płynami micelarnymi, masażu twarzy przy nich  nie zrobisz (lubię je, ale do oczu ino). OCM (czyli oil cleansing method) działa dzięki paru elementom – ten masaż jest istotny, kluczowy jest też tu olejek rycynowy. Ten banalny, dobrze wszystkim znany specyfik na przeczyszczenie ma bardzo dobre właściwości emulgujące, jako jedyny (chyba?) rozpuszcza się w wodzie, wykazuje duże powinowactwo do naturalnego sebum – jak twierdzą twórcy metody „oil dissolves oil”, czyli tłuszcz rozpuszcza tłuszcz. Jako praktyk mogę potwierdzić, stosuję ten sposób oczyszczania ok. 2 razy w tygodniu, czasem rzadziej i skóra naprawdę jest idealnie czysta. Nieprzesuszona. Byłam bardzo sceptyczna na początku, miałam wizję zatkanych porów i innych nieszczęść, co okazało się zupełną nieprawdą. Ten sposób oczyszczania jest bardzo dokładny i skuteczny, uważam wręcz, że długofalowo przyczyni się do polepszenia stanu cery. Myślę, że warto wypróbować. Olej rycynowy jest tani, słonecznikowy i oliwa z oliwek do nabycia wszędzie.
Jeszcze jedna uwaga: na YouTube można znaleźć filmy demonstrujące OCM ale nie zawsze warto się tak do końca sugerować wszystkim, co się zobaczy. Nie powinno się, a wręcz nie wolno trzeć twarzy ręcznikiem/szmatką, należy ją tylko przyłożyć do twarzy. Tarcie to ryzyko niepotrzebnego podrażnienia.

piątek, 19 sierpnia 2011

Olej arganowy i eko wynurzenia

Jest mi źle, jestem chora, ja i moje koty. Chłopcy właściwie już zdrowi, ale Felkowe uszka są w kiepskim stanie, mimo iż są codziennie czyszczone, zakraplane, dostaje immunostymulator (znienawidzi mnie przez te zabiegi). Sama załapałam jakieś paskudne przeziębienie, czuję się parszywie, w domu syf, sprzątać nie ma komu! Nie cieszy mnie nawet fakt, że przyszły moje oleje i hydrolaty zamówione online. Nie mam siły nic z nic robić, nie mam siły nawet nic pisać, zrzucić fotek zrecenzowanych ostatnio podkładów i kosmetyków, nic mi się nie chce, spać, zakopać się w pościeli i już.
O oleju arganowym napisano już wszystko, a nawet więcej. Furorę zaczął robić parę lat temu jako uniwersalny środek anti-aging. Cóż, szał na bycie eko i organic trwa i rośnie w siłę. Najdroższe i najbardziej ekskluzywne firmy wypuściły linie organiczne, nagle wszyscy zaczęli zwracać uwagę na to, żeby żele i szampony były bez sulfatów, kremy bez alkoholu, a ogólnie wszystko bez parabenów, kolorantów i innych konserwantów. Co często jest zresztą nie do końca możliwe tak naprawdę - nie da się tak do końca wyrzucić wszystkich konserwantów z kosmetyków, bo byłyby to dawki maleńkie na 2 tygodnie góra i musiałyby być trzymane w lodówce. Nawet Ecocert dopuszcza pewne konserwanty, a doniesienia o szkodliwości parabenów są mocno przesadzone (jeśli ktoś nie jest wyjątkowym pechowcem i nie jest uczulony na parabeny, to szkody wielkiej mu nie zrobią). Z drugiej strony, w wielu kosmetykach ekologicznych jest alkohol (choćby tak popularna u nas Alterra, linie do twarzy), sama stanęłam przed ścianą jak zaczęłam próbować coś robić sama - pewne substancje rozpuszczą się tylko w alko, alko zwiększa też przenikalność substancji aktywnych (najlepiej jeszcze razem z glikolem propylenowym, który też czasem podrażnia), trochę stabilizuje. Coś za coś niestety. Jestem cienki bolek jeśli chodzi o samoróbki kosmetyczne - nigdy nie zrobiłam żadnego kremu (po prawdzie, to i nie odczuwam takiej potrzeby), robię jedyne proste toniki na hydrolatach, sera na olejach i olejki myjące, wszystko proste i często w małych, dwutygodniowych porcjach, bez konserwantów (choć akurat oleje wytrzymują o wiele dłużej, nie trzeba ich konserwować). Ale do rzeczy! Mimo, iż jestem sceptyczna w wielu kwestiach wszechobecnego szału na eko, zawsze byłam zwolenniczką minimalizmu kosmetycznego, czyli kosmetyków o prostych, krótkich składach, bez alkoholu, koloru, zapachu, uczyłam się pilnie analizowania składów coby zidentyfikować zapychacze i fajnie, że są sklepy, gdzie można kupić półprodukty i ukręcić sobie własnoręcznie krem czy serum. Drażni mnie tylko żerowanie wielkich koncernów i pomniejszych firm na trendzie eko i nazywanie swoich kosmetyków "ekologicznymi" tudzież "organicznymi", co nie zawsze ma pokrycie w rzeczywistości - nie trzeba się super znać, czasem wystarczy zerknąć na skład: kilometrowy! Ale sprzedaż rośnie i oto chodzi. Sama dekadę temu używałam olejków do twarzy Decleora, Darphin i Clarinsa :) no ale czuję się poniekąd usprawiedliwiona bo nie istniały jeszcze sklepy typu Mazidła, Biochemia Urody czy Naturalis. Teraz życie jest o wiele wiele prostsze, w ciepełku własnego domowego komputerka składamy zamówienie i gotowe! Nie kupiłabym teraz gotowego kosmetyku-olejku, nie mając pewności czy oleje z nich są tłoczone na zimno, nierafinowane, jaki jest ich procentowy skład. W dodatku ciągle wiele firm daje do swoich produktów tani wypełniacz typu olej mineralny. Idiotyzmem czystym jest kupować coś takiego, skoro za kilka/kilkanaście złotych można mieć pierwszorzędny olej, i to jeszcze z certyfikatem.
Naprawdę nie będę się powtarzać i pisać dużo o właściwościach arganowego, bo info w sieci na jego temat od metra. Dużo witaminy E, silny przeciwutleniacz, działa przeciwstarzeniowo, ujędrniająco, polecany głównie do cery starzejącej się - nawilża, uelastycznia, wygładza, ale nie tylko, śmiało mogą go używać osoby z cerą problemową, ma działanie działanie antybakteryjne, regulujące, goi zmiany zapalne. Nie licząc wcześniejszych gotowych kosmetyków i olejku Hauschki, to był mój pierwszy zamówiony olej :) Właśnie zaczynała się moda na argan, przeczytałam parę artykułów w sieci i byłam pod wielkim wrażeniem, oto coś dla mnie. I powiem szczerze, że bardzo lubię ten olej, zużyłam spore ilości i choć aktualnie nie zamawiałam znów - jest tak dużo różnych olejów, ciągle tyyyyle do przetestowania! - to  pewnością będę do niego wracać, to naprawdę fajny olej. Można go nakładać solo na skórę (ja często tak właśnie robię), można mieszać na dłoni z kwasem hialuronowym albo z dowolnym kremem i aplikować na od razu na skórę. Jak dla mnie, olej arganowy nie jest bardzo tłusty i nieźle się wchłania. swojego używałam głównie na noc, ale zdarzało się na dzień. Ma całkiem sporo kwasu oleinowego, co może budzić pewne obawy, przyznaję - sama się biłam z myślami na początku, a nuż zapcha pory? Mnie nie zapchał, ale ogólnie oleje mnie nie zapychają chyba (choć nie nakładam na skórę tych bardzo gęstych i komedogennych typu kokosowy, shea, etc). To znaczy czyste, nierafinowane i płynne oleje raczej mnie nie zapychają (raczej, bo nie przetestowałam jeszcze wszystkich, poza tym złuszczam się kwasami czy retinoidami). Ale każda skóra reaguje inaczej, więc gwarancji nie ma. Olej arganowy jest bezpieczny ze względu na swój odcień i barwę -  ma jasnozłoty kolor i pachnie oleisto, orzechowo. Zrobiłabym fotkę swojemu, ale Gucio utrącił mi mój olejek i dozownik się zepsuł na amen, więc zrobiłam mieszankę różności do mycia. Ogólnie uważam, że jest dość przyjemny w użytkowaniu. Jakie efekty? Te długofalowo przeciwzmarszczkowe pewnie da się ocenić za 10 lat, to co est zauważalne gołym okiem, to dobre nawilżenie (niby większość olejków to robi, ale znam takie, które potrafią wysuszyć) i bardzo nadaje bardzo ładny koloryt skórze: jest po prostu taka zdrowa i promienna (co zauważyła ostatnio nawet moja babcia). To przeciwzapalne działanie jak dla mnie dość dyskusyjne, nie wiem, trudno powiedzieć, chyba nie zauważyłam, ale nie miałam większych problemów z cerą podczas używania - może właśnie dlatego?

piątek, 12 sierpnia 2011

Bez mycia nie ma życia! / Lubex, Łagodna emulsja do mycia

Cóż, jestem z frakcji, która jednak lubi zmywać twarz wodą. Zdarza mi się wody unikać, najczęściej wtedy, gdy naprawdę mocno podrażni mi się skóra, miewałam też okresy, kiedy stwierdzałam, że dla dobra skóry od teraz tylko mleczka, micele, itd. Niemniej jednak, lubię myć twarz wodą, inaczej mam wrażenie, że skóra nie do końca została oczyszczona i od razu mam wizję zatkanych porów i tym podobnych horrorów. Lubię demakijaż wieloetapowy: często mam na twarzy gęsty filtr, podkład i najpierw usuwam to jakimś mleczkiem bądź olejkiem do demakijażu, potem jeszcze zmywam skórę jakimś łagodnym detergentem. Zawsze lubiłam olejki do demakijażu i odkrywszy, jak łatwo, szybko i przyjemnie można sobie samodzielnie zrobić olejek myjący, właściwie to jest mój ulubiony produkt to demakijażu+mycia twarzy, choć bardzo długo miałam słabość do kostek Lipikar La Roche Posay i tańszej opcji, czyli Iwostin Sensitia i od czasu do czasu do nich wracam. Jednak przez ostatnie 2 miesiące w domu zapanowała dżuma, która zmusiła mnie do pewnych zmian pielęgnacyjnych. Mój maleńki tymczasowy kocurek, Gucio, okazał się nosicielem grzyba. Sprawa strasznie ciężka do wykrycia, bo zorientowałam się dopiero kiedy na swojej szyi i dekolcie mojej siostry zobaczyłam piękny pierścień grzybiczny. Żaden z moich kotów nie wyłysiał, Gucio miał tylko małą zmianę na pyszczku, moje koty niewielkie zmiany na uszkach i w zasadzie wszyscy doszli do siebie szybko, oprócz Felucha, którego zaatakowało najmocniej. Mnie wysypało najgorzej, na całym ciele kilkanaście wstrętnych swędzących i łuszczących się plam. Kuracja tabletkami, smarowanie maściami to właściwie pikuś, gorzej z dezynfekcją domu, spory właściwie mogą przetrwać i wiele miesięcy... Horror, którego nie życzę największemu wrogowi. Skutkiem wszystkich działań leczniczych skóra mi się mocno uwrażliwiła (i znacznie wysuszyła) bo do mycia nabyłam całkiem sporą ilość środków dezynfekujących i przeciwgrzybicznych, głównie mydeł (nieśmiertelny Biały Jeleń okazał się całkiem przydatny). Po 2 tygodniach myślałam, że skóra mi pęknie przy najmniejszym ruchu i poprosiłam w aptece o coś bardzo łagodnie myjącego, o lekkim działaniu przeciwgrzybicznym. I dostałam to:

Lubex, Łagodna i dezynfekująca emulsja do mycia przy chorobach skóry i grzybicach



Faktycznie jest bardzo łagodny, ma pH 5,5, bezzapachowy, bezalkaliczny, ma postać przeźroczystego żelu. Producent poleca przy trądziku zywkłym i różowatym, stanach zapalnych skóry, grzybicach. Pierwsza moja myśl była taka: o matko, 150ml za 41zł! No i prawda, stosowany do mycia ciała zużywa się niestety w mgnieniu oka. Za to pod każdym innym względem jest naprawdę doskonały - bardzo delikatny, dokładnie oczyszcza skórę nie ściągając jej przy tym. Stosowany na podrażnioną skórę nie wzmagał pieczenia ani świądu. Myślę, że nadawałby się nawet dla skóry z silnym odczynem zapalnym, albo zaraz po zabiegu. Mała poręczna buteleczka, można wziąć ze sobą na wyjazd, spokojnie posłuży jako żel do higieny intymnej. Ma pochodną kwasu undecylenowego, więc to co zawsze pakuje się do preparatów przeciwgrzybicznych/przeciwzapalnych. Naprawdę polecam, bardzo mi się spodobał - z chęcią kupiłabym go znów, tylko na razie nie widzę potrzeby, olejki świetnie mi służą :) Ale jeśli po jakimś peelingu coś mi się zrobi złego z twarzą, to kto wie... Myślę, że stosowany do mycia tylko twarzy okaże się znacznie wydajniejszy (do ciała - tylko w ostateczności). 

Skład: Aqua, Glycerin, Disodium Cocoamphodiacetate, Cocamidopropyl Hydroxysultaine, Sodium Laureth Sulfate, Disodium Undecylenamido MEA-Sulfosuccinate, Sodium Lauroyl Sarcosinate, Steareth-6, Sodium Citrate, PEG-200 Glyceryl Tallowate (and) PEG-7 Glyceryl Cocoate, Polysorbate 20, Sodium Chloride, Citric Acid, Polyquaternium-2.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Kto się złuszcza tej jesieni, palec do budki!

Ci, co mnie znają osobiście, wiedzą, że jestem wierną wychowanką różnych Biochemistry of Beauty, Cosmetic Cop, potem już naszych ojczystych Laboratorium Urody, Biochemii, i tak dalej. Wiadomo, że jestem fanką retinoidów i kwasów i szczycę się tym, że moimi najważniejszymi kosmetykami są porządny eko olejek - ostatnio zdecydowanie arganowy, ale lubię też bardzo olej jojoba - retinoid, coś z kwasem salicylowym, i stabilny filtr. Bez tzw. gotowych kremów obchodzę się spokojnie, choć od czasu do czasu w przypływie bliżej nie określonego szału (i gotówki!) nabywam jakieś "ekskluzywne" serum, po czym stwierdzam, że niewarte swej ceny. No ale do rzeczy. Odwiedziwszy ostatnio swoją panią derm, czekam właśnie aż apteka raczy mi z magazynu centralnego ściągnąć tretinoinę i tazaroten, a w międzyczasie dyskretnie buszuję po sieci. I w międzyczasie natrafiłam na sklep Infinite Skin (po prawdzie, to i na ebay.com mają swoje produkty, więc niekoniecznie trzeba ze strony zamawiać...). Zajrzałam i ze zdumienia oczy o mało nie wypadły mi z orbit - mają potężne stężenia peelingów chemicznych, glikolowych, salicylowych, Jessnera, oprócz tego produkty pomocnicze, pre peel, toniki z kwasami. Mówiąc szczerze, nie wiem czy powinnam tak z czystym sumieniem ich reklamować - a nuż ktoś przeczyta, kupi i zrobi sobie krzywdę. Niektóre stężenia są naprawdę wstrząsające. Jestem zwolenniczką eko kosmetyków, ukręcania ser i olejków, ale nie da się ukryć, pewnych rzeczy samemu się nie zrobi domowymi sposobami (choć jak czytałam o tym jak dziewczyny z LU własnymi siłami przerabiały tretinoinę, jednak byłam pod wrażeniem ;)). Ale postanowiłam jednak napisać bo koszt takiego zabiegu w gabinecie, np. Jessnerem to jakieś 100-150 zł, a w sklepie ceny są baaaaardzo kuszące, a i wysyłka niedroga. Więc jak kto ma jakie pojęcie i podejdzie do sprawy z pewnym rozsądkiem i umiarem to why not? Zamówiłam u nich skadinąd nieźle mi znany gabinetowo Jessner (14% kwasu salicylowego, 14% mlekowego, i tyleż samo rezorcyny - czyli mówiąc bez ogródek pochodnej fenolu, ogólnie dość ostry IMO kaliber) i tonik z 5% BHA. Mają świetną obsługę klienta, błyskawicznie odpowiadają na maile i są bardzo pomocni - jako, żem rasowa panikara z US najczęściej biorę registered delivery, czyli ubezpieczoną przesyłkę, zapłaciłam krocie, ale jeśli kto ufa swojej poczcie niech bierze zwykłą - całe 9.99$. Ubezpieczenie praczki załatwiłam w parę minut mailem, przysłali mi fakturę na paypala, wszystko szybko i elegancko. Napiszę więcej jak dojdzie i przetestuję, choć niewykluczone, że kwasy nieco poczekają, bo chyba najpierw jednak zrobię mocne retinoidowe uderzenie. Ku przestrodze: żeby nikogo nie kusiło się złuszczać jakimś mocnym lekarskim peelingiem podczas kuracji iso albo tretinoiną... No, no!

Inglot, Konturówka do powiek w żelu


Lubię kreski na powiekach. Wiem, wiem, nie powinno się przyzwyczajać do pewnych stałych elementów w makijażu, potem wchodzą w krew i pozbyć się ich trudno, a nie zawsze służą… Pocieszam się marnie, że kreski maluję w różny sposób, kredką, płynnym tuszem, cieniami, rozmazuję. Nie da się jednak ukryć, że jest to jeden z moich żelaznych punktów w makijażu i mając pełen makijaż, bez kresek na górnych powiekach czuję się jakoś nie do końca dobrze. Jeszcze do niedawna najbardziej lubiłam płynne eyelinery, koniecznie z cieniutkim pędzelkiem. Żadne patyczki, musi być pędzelek. Kredki w ostateczności – najlepiej tłuste, które można potem rozmazać. Lubię też kreski malowane cieniami – łatwe, praktyczne, niekłopotliwe. Gdy pojawiły się żelowe eyelinery, byłam nieco sceptyczna – cóż, ciężko przełamać te kosmetyczne narowy… byłam pewna, że narysowanie równej, porządnej linii zajmie mi całe wieki (na co, jak powszechnie wiadomo, rano nigdy nie ma czasu). Co by nie topić większej kasy, postanowiłam nabyć niezbyt drogi liner i nie żałować zakupu w razie wpadki, choć Mac Fluidliner bardzo mi się podobał, ze względu na kolorystykę. Ale potem moja siostra zaprowadziła mnie na stoisko Inglota i okazało się, że ichnie kolory owszem, niczego sobie. Wiem, że Inglot zbiera mieszane opinie, ale ja lubię tę markę za lakiery, odżywki do paznokci, cienie i róże. A i jeszcze korektory – te produkty miałam, wiele z nich używam po dziś dzień i są bardzo dobrej jakości. Ten eyeliner w żelu został kupiony na próbę, do testów, a stał się moim ulubionym i choć potem kupiłam jeszcze inne odcienie innych marek, odruchowo wszystkie porównuję do Inglota i to właśnie Inglot pozostaje moim ulubionym. Mam 2 odcienie, 90 i 75, brązowy i fioletowy. Są matowe i bardzo mocno napigmentowane. Jak dla mnie, mają idealną konsystencję – są dość zbite, ale nie za suche ani zbyt wodniste. Niestety, wysychają zbyt szybko (fioletowy wysycha szybciej, ciekawe czemu – oba były szczelnie zakręcane, używane z tą samą częstotliwością) i na pewno nie uda się ich zużyć do końca – a są wydajne, pewnie dzięki dużemu nasyceniu kolorem. Nakłada się je łatwo i bezproblematycznie, pędzelek ślizga się po powiece – używam tego też z Inglota i bardzo go lubię, ma długą rączkę, jest wygodny i rysuje cienką, precyzyjną linię. Zastyga błyskawicznie i jest dziko trwały, więc poprawki raczej wykluczone, trzeba zmyć wszystko i zacząć od nowa, ale dzięki temu jest naprawdę wodoodporny i nie bałabym się użyć go na plażę czy basen (ja się w takie miejsca nie maluję, ale jak ktoś lubi, to jest idealny kosmetyk). Bardzo, bardzo trwały, wymaga demakijażu czymś oleistym albo dobrym micelem. Ogólnie – to mój ulubiony liner, przestawiłam się z płynnych kompletnie i polecam wszystkim właśnie Inglota.

środa, 10 sierpnia 2011

Maybelline, One By One


Tusz, rzecz ważna, może i nawet najważniejsza? Dla mnie tusz to osobisty kosmetyk nr 3, zaraz po różu i korektorze, ale znam osoby, które bez tuszu nie przeżyją i którym tusz wystarczy za cały makijaż. Lubię się od czasu to czasu zrujnować na jakiś mocno kosztowny tusz, zważywszy jednak, że używam każdego dość krótko - jednak mało się opłaca, i kiedy mam kolejny finansowy kryzys, albo nagły zryw oszczędności, wtedy właśnie przysięgam solennie, że nigdy więcej nie kupię tuszu za 100 zł. Po jakimś czasie się łamię albo mam nagły niespodziewany przypływ gotówki, albo muszę, muszę bo się uduszę kupić sobie coś do makijażu. I tusz to najlepszy wybór, bo tak szybko się zużywają, no i a nuż trafię na jakiegoś św. Graala?
Prawie zawsze wybieram tusze pogrubiające, wydłużające, dające "efekt sztucznych rzęs" i takie tam, bo moje własne rzęsy, może i gęste, ale krótkie i zupełnie zwyczajne. Mam kilka swoich ulubionych górnopółkowców - klasyk YSL Effet Faux Cils, Diorshow, czy Armani Eyes to Kill - ale po ostatnim YSL obiecałam sobie, że więcej nie kupię czegoś, co przypomina ciastolinę już po 3 tygodniach (owszem, ma wiele zalet, daje spektakularny efekt, jeden z nielicznych tak pięknie pachnących tuszy ale gęstnieje w niewiarygodnie szybkim tempie). Niestrudzenie kupuję i testuję tańsze tusze, w nadziei, że jakiś godny następca sztucznych rzęs za niewielką cenę się właśnie pojawił na rynku... Tusze Maybelline lubię, miałam ich tak dużo, że trudno byłoby zliczyć je wszystkie i uważam, że większość można właściwie brać w ciemno: te z serii Volume Express i ich kolejne wariacje są na ogół bardzo przyzwoite. Zachęcona pozytywnymi doświadczeniami z Colossal i Falsies (które osobiście polubiłam), kupiłam One by One jakiś czas temu (promocja w Rossmannie się do tego wydatnie przyczyniła...). Skoro ostatnie tusze Maybelline były fajne, to ten musi być jeszcze fajniejszy, skoro ma gumową szczotkę! Uwielbiam wszystkie tusze z gumową szczoteczką ale tu mamy jasny przykład, że gumowa szczoteczka jednak nie wystarczy. Nie wiem, co z tym tuszem jest nie tak, ale jest po prostu kiepski. Trzeba się nieźle napracować - w domyśle namachać szczotką - żeby uzyskać na rzęsach jakiś przyzwoity efekt. Moim zdaniem słabo pogrubia i wydłuża, umieściłabym go raczej w kategorii "naturalny look". To pierwszy znany mi tusz z gumową szczoteczką, który skleja rzęsy - myślałam, że to niemożliwe, wszak wszystkie gumowce na ogół bardzo ładnie rozdzielają rzęsy. Ten napawdę trudno nałożyć równomiernie, łatwo posklejać rzęsy, finalnie i tak nie wyglądają jakoś oszałamiająco: takie trochę jakby... potargane, nieporządne. Nie podoba mi się to i więcej go nie kupię. Może winna jest konsystencja tuszu? Jest dość gęsty i dość suchy. Wracam do Masterpiece MF albo Volume Flash Rimmel.